Polpak

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nakamichi Cassette Deck 1. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Nakamichi Cassette Deck 1. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 maja 2020

[Audio vintage]: 30-te urodziny magnetofonu Nakamichi Cassette Deck 1 - kilka impresji






Postanowiłem dziś mojemu magnetofonowi kasetowemu Nakamichi Cassette Deck 1 wyprawić huczne urodziny, bo właśnie skończył równe 30. lat! Z tej okazji został dokładnie odkurzony, umyty i wypolerowany. Rolki zostały przeczyszczone i osuszone. Postawiony został na honorowym, głównym miejscu szafki audio. Dziś mój Nak prezentuje się jakby wczoraj wyjechał z japońskiej fabryki, a nie w odległym 1990 roku... Ale nie, nic mu nie dolega, nic nie boli! Gra jakby dopiero wczoraj lub przedwczoraj przybył z dalekiego, macierzystego Tokio. To wspaniale plastyczny dźwięk o wysokim stopniu zaangażowania. Rasowy i pełnokrwisty.

(O magnetofonie Nakamichi Cassette Deck 1 oraz o samej japońskiej firmie Nakamichi i jej historii całkiem dużo napisałem na łamach Stereo i Kolorowo ponad 8. lat temu. Zapraszam zainteresowanych Czytelników pod link znajdujący się TUTAJ).

A teraz clou! Szacowny jubilat otrzymał do wyboru aż 5. różnych "czystych" kaset magnetofonowych dla potrzeb dzisiejszych, odświętnych nagrań. Co istotne i godne specjalnego podkreślenia, całkowicie nowych kaset, nie używanych i fabrycznie zapakowanych w oryginalne folie ochronne, czyli tzw. NOS  (New Old-Stock). To taki uroczysty prezent dla zaprzeszłego, acz poczciwego Cassette Deck 1...

Owe wspomniane powyżej kasety magnetofonowe do wyboru dla Naka, to może nie referencyjne okazy, ale znane i lubiane przez wielu melomanów, a przez to całkiem ponętne i atrakcyjne. Poza tym nieźle dźwiękowo oceniane, choć na swoje czasy dość popularne. Standardowe. Są to: TDK D90, Maxell UR-60, TDK FE90, TDK SA90 oraz Sony HF90. Oczywiście, ich obecne ceny oscylują pomiędzy 20 PLN a 100 PLN za sztukę, czasem sięgają nawet wyższej kwoty, lecz w swoich czasach były to powszechne kasety magnetofonowe. Tanie. Jeszcze w 2010 roku można było je nabyć w tradycyjnych muzycznych sklepach po około 5 - 10 PLN. Nie więcej. Cóż za złośliwy chichot historii...

Ale wracając do głównego bohatera dzisiejszego tekstu, czyli urodzinowego Cassette Deck 1. Dla celów doświadczalnych, po wcześniejszym wybraniu kasety magnetofonowej do nagrań, wytypowałem też utwór muzyczny, który następnie odtwarzałem na kilku urządzeniach (i różnych formatach). Jednocześnie nagrywając go na wybranej taśmie. Kaseta magnetofonowa to TDK SA90, zaś wzorcowe nagranie to Lindsey Webster - "One Step Forward" z albumu "A Woman Like Me" (Shanachie Records - 2020 r.). Lubię ten utwór (i oczywiście cały repertuar boskiej Lindsey Webster), ale równolegle optymalnie jest tu pokazywany głos, jak i instrumenty akompaniujące. To, można powiedzieć, swoisty wzorzec, który w dzisiejszym doświadczeniu jest wielce przydatny. I obiektywny. Do dzieła więc! Do nagrań!




Nagrań dokonywałem na kasetę NOS TDK SA90 High Position IEC Type II, czyli ferrokobaltową - tzw. żelazo dotowane kobaltem. To patent japońskiego TDK (nośnikiem magnetycznym taśmy nie jest tu tlenek chromu(IV), CrO2, a właśnie ferrokobalt, zaś SA to skrót od Super Avilyn, firmowej nazwy tego kompleksu). W przeciwieństwie od tzw. normalnej "Normal Position" Type I, gdzie nośnikiem jest tlenek żelaza(III), Fe2O3. Kasety typu II mają zwykle dynamikę nieco większą niż najlepsze żelazowe i spełniają wymagania hi-fi według standardów IEC lub DIN. Wysterowalność przy 10 kHz wynosi -10 do -5 dB. Oferują poziom szumów na przyzwoicie niskim poziomie. Co istotne, TDK SA90 High Position IEC Type II była jedną z lepszych taśm dostępna jeszcze niedawno na rynku. Produkowana była nieprzerwanie od końca lat 70-tych XX wieku, aż do 2001 roku (a lokalnie ponoć nawet do 2007 roku). Mój egzemplarz testowy wyprodukowany został w zakładach TDK znajdujących się w Tajlandii. Produkowany był w latach 1997 - 2003.

Źródłami odtworzeń utworu Lindsey Webster - "One Step Forward" były po kolei: 1) streamer Auralic Aries Mini (z jego wyjść analogowych), 2) Auralic Aries Mini oraz przetwornik cyfrowo-analogowy Lampizator Amber 3 DAC, 3) Pro-Ject Streamer Box DS2 T oraz Fidelice Precision Digital-to-Analog Converter, a także 4) komputer i YouTube. Bardzo przyjemna zabawa, choć z dość nieoczekiwanymi rezultatami. Albowiem najprzyjemniejszy (bo najbardziej "analogowy") dźwięk na kasecie nagrywanej na Nakamichi Casette Deck 1 otrzymałem nagrywając z ...YouTube! Z kolei najbardziej precyzyjny był ten zgrywany w kombinacji nr 3, czyli Pro-Ject Streamer Box DS2 T oraz Fidelice Precision Digital-to-Analog Converter. Generalnie mogę jednak napisać, że mój Nakamichi Cassette Deck 1 pomimo, że "stuknęła" mu trzydziestka, to gra wspaniale. Eufonicznym i plastycznym dźwiękiem o referencyjnych walorach dobrego i pełnego brzmienia. Kochany Nak!





Aż szkoda zdejmować folię...


Cassette Deck 1 prezentuje się dość specyficznie, za jego design ponoć odpowiadał sam Kenzō Takada; tak, TEN Kenzō...


Cały front wykonany jest z aluminium, to nie jest tworzywo sztuczne! 


Kalibruję magnetofon przed nagraniem; ustawiam tryb taśmy na Type II, nie używam systemu Dolby i filtra MPX

Następcą Cassette Deck 1 był model DR-1, to w zasadzie ten sam magnetofon przepakowany w inną obudowę

środa, 7 marca 2012

Magnetofon Nakamichi Casssette Deck 1




Wstęp
Firma Nakamichi oraz Akai to dwie wielkie marki magnetofonów, które kiedyś dominowały jako najwięksi specjaliści od konstruowania mechanizmów magnetofonowych, a dziś już w zasadzie nieliczące się w audio, choć dalej prowadzące działalność. Nakamichi obecnie koncentruje się na systemach audio z segmentu life-style i mini-systemach, bo przestaje się także niestety liczyć jako producent radioodtwarzaczy samochodowych do niedawna seryjnie montowanych w lexusach. Akai zajmuje się natomiast głównie produkcją elektronicznych instrumentów muzycznych oraz telewizorów. Złote lata panowania tych firm w audio-stereo minęły, zdaje się, że bezpowrotnie. Zresztą takich przykładów jest więcej – japońskie Sansui, niemieckie SABA, szwajcarskie Lenco. Kiedyś budowały bardzo zaawansowane technicznie urządzenia, dziś albo nie istnieją lub skupiły się na produkcji jakiejś masowej galanterii. Wielka szkoda.

Nakamichi zawsze był kojarzony głównie z magnetofonami kasetowymi, lecz produkowano tu także niezłe wzmacniacze, tunery, a nawet gramofony. Jednak to magnetofon był głównym motorem rozwoju firmy, a po rozpowszechnieniu się odtwarzaczy płyt CD na świecie w latach 90-tych – przyczyną upadku, bo Nakamichi koncentrując się na kasetowcach, będąc mistrzem w ich konstrukcjach, nie był w stanie podjąć realnej i równej walki z formatem CD. Magnetofony kasetowe poszły, więc do lamusa i dziś używane są tylko przez garstkę melomanów, którzy albo nigdy nie przestali na nich słuchać (z wielu względów) lub zarażeni analogowym wirusem zdecydowali takowy kupić.

Dziś na magnetofonach ponownie słucha muzyki coraz to więcej ludzi na świecie, choć trudno mówić tu o prawdziwym renesansie tego formatu podobnym do gramofonów i płyt winylowych, których sprzedaż w ostatnich 5-10 latach lawinowo rośnie.

Nakamichi to w wielu środowiskach marka kultowa, która ma wielu fanów i wyznawców. Ich nieoficjalna strona to naks.com: TU.

Nakamichi
Firma Nakamichi została założona w Tokio w 1948 roku przez Etsuro Nakamichi. Na początku zajmowała się produkcją radioodbiorników przenośnych, ramion gramofonowych, etc. Począwszy od lat 60-tych w przedsiębiorstwie po kolei wdrażano do produkcji liczne innowacyjne patenty takie jak technologię DAT, trzygłowicowe magnetofony, własne głowice magnetofonowe, autorewes, możliwość kalibracji kąta nachylenia głowicy i wiele innych. Szczytowym osiągnięciem technologicznym był model oznaczony symbolem 1000 ZXL (kosztował 6000 USD!), a potem także słynny i legendarny model Dragon produkowany w latach 1982-1993, który kosztował 2500 USD. Jedną z ostatnich serii była Cassette Deck, do której przynależy także i opisywany model Cassette Deck 1, który był w katalogu w latach 1990-1992. Pożegnalny magnetofon kasetowy zjechał z taśmy Nakamichi w roku 2002…

Nakamichi Cassette Deck 1 to część serii, do której oprócz magnetofonów kasetowych przynależały także i inne sprzęty takie jak Nakamichi Tuner, Nakamichi Receiver, Nakamichi Player, które miały oznaczenia - 1, 2 lub 3.

Magnetofony tej serii były cztery: najwyższy trzygłowicowy - Cassette Deck 1, Cassette Deck 1, 5 (bez funkcji Playback Azimuth) oraz Casette Deck 2 (dwugłowicowy), a także edycja specjalna Cassette Deck 1 Limited odróżniająca się tym, że dostępna była w kolorze srebrnym. Linia ta została wprowadzona do oferty katalogowej w 1990 roku i charakteryzowała się bardzo nowoczesnym wzornictwem jak na tamte czasy. Częścią wspólną jest smukły front (zawsze z anodyzowanego aluminium) oraz podobny układ przycisków w większości przypadków rozmieszczonych przy lewej i prawej krawędzi, a stanowiące zintegrowany fragment panelu przedniego. Bardzo ciekawy zabieg estetyczny.






Kilka słów o budowie
Magnetofon został wyposażony we wszystkie funkcje jakie powinien mieć porządny sprzęt tego typu: trzy głowice (nagrywająca, kasująca oraz odtwarzająca), systemy redukcji szumów Dolby-B i Dolby-C, filtr MPX, możliwość używania trzech odmian taśm (metalowe, żelazowe i chromowe), regulację BIAS, głośność nagrywania, etc.

Cassette Deck 1 jest bezpośrednim następcą modelu Dragon - oczywiście odchudzonym, ale dużo rozwiązań z niego tu zastosowano. Najważniejszym innowacyjnym patentem jest Playback Azimuth – funkcja ta polega na tym, że głowica odtwarzająca zmienia kąt nachylenia podczas odtwarzania taśmy – w tym celu na panelu przednim zainstalowano specjalne pokrętło, którym można ustawić żądany kąt głowicy. Ma to duże znaczenie szczególnie przy odtwarzaniu kaset nagranych na innych magnetofonach niż ten, ponieważ na „obcych” magnetofonach ten kąt nachylenia przy nagrywaniu mógł być inny niż głowicy odtwarzającej – niweluje się tę różnicę właśnie przy pomocy Playback Azimuth i ma to duży potencjalnie korzystny wpływ dla dźwięku.

Wyświetlacz jest niezwykle kontrastowy, wyświetlają się na nim słupki natężenia dźwięku – osobne dla lewego i prawego kanału. Muszę przyznać, że wygląda to niezwykle intrygująco podczas odtwarzania taśmy, a nawet uroczo. Pojawiają się także tu informacje o przesuwie taśmy (w tym licznik), aktywnym filtrze redukcji szumów, etc.
Po prawej stronie panelu przedniego, tuż pod wyświetlaczem znajduje się uchylana metalowa klapka, pod którą znajduje się cała masa regulatorów użytecznych podczas nagrywania (ustawianie siły głosu, balans, BIAS), odtwarzania (przyciski filtrów redukcji szumów Dolby i MPX), a także liczne funkcje licznika – przewijanie taśmy do wybranego miejsca, pamięć, etc. Regulacja Playback Azimuth umieszczona jest na środku frontu, podświetlana zieloną diodą.





Wrażenia z odsłuchu
Ten model jest moim drugim magnetofonem Nakamichi – do niedawna miałem dwu-głowicowiec Nakamichi LX-3 (opis TU). Jest coś niezwykle specyficznego w firmowej sygnaturze dźwięku Nakamichi. Można to opisać jako ciepły i gładki dźwięk, potoczysty i jędrny o wspaniałej scenie. Nakamichi Cassette Deck 1 gra pełnym i otwartym dźwiękiem, bardzo poukładanym, czystym i nasyconym. Jednak to średnie tony są jego głównym atutem – głos ludzki oddawany jest nieprawdopodobnie autentycznie i wiernie, wokale charakteryzują się specyficzną wysoką temperaturą, są energetyczne i powabne jednocześnie. Trudno ten styl nawet do jakiegoś innego sprzętu przyrównać – może trochę do „lampowego” dźwięku, ale tu nie ma tej lampowej okrągłości, a jest duża dosadność i realizm, namacalność. Bas jest twardy i sprężysty, z przyzwoitym kompromisem pod względem dynamiki i masy, lecz muszę przyznać, że nie schodzi tak nisko jak w np. odtwarzaczu płyt CD Musical Fidelity A1 CD-PRO, jest jednak wystarczająco obfity.

Słuchanie za pośrednictwem magnetofonu złożonych partii instrumentalnych zespołu amerykańskiego puzonisty Trombtone Shorty na albumie „Backatown” (Verve) przyniosło dużą, a wręcz spektakularną dynamiczną grę, o bardzo precyzyjnej scenie i kapitalnej stereofonii. Co istotne, cały przekaz pomimo, że bardzo dokładny (a nawet bardzo „obecny” w pomieszczeniu) i mocny, nigdy nie był agresywny, a raczej ciepły z lekkim rozmiękczeniem, które jak najbardziej w tym przypadku można nazwać analogowym. Tu czuć mistrzostwo inżynierów Nakamichi, którzy potrafili tak dostroić dźwięk swoich produktów w ten sposób, że pokazują one wszelkie szczegóły i detale na pierwszym planie, świetnie rozmieszczone w przestrzeni, ale odbierane jako przyjemne, bez przykrej nachalności.

Konkluzja
Bardzo udany model magnetofonu Nakamichi, choć nie zdobył wielkiej popularności - jego premiera zbiegła się w czasie z największą amplitudą zachwytu płytą CD. Plus to ładne wzornictwo, logiczne. Bardzo dużo funkcji odtwarzania i nagrywania, w tym świetny mechanizm zmiennego nachylenia głowicy odtwarzającej – Playback Azimuth. Gładki i rzetelny dźwięk, barwa średnicy nieomal referencyjna, bas dobry - lekko miękki i wielopoziomowy, lecz bez sejsmicznych umiejętności.

Informacje o opisywanym modelu: TUTAJ.
Tzw. serwisówka: TUTAJ.
Link na stronę producenta Nakamichi: TUTAJ.

Zdjęcia Nakamichi Casette Deck 2, CD Player 3 oraz Receiver 2 pochodzą z serwisu Allegro za zgodą właścicieli aukcji.



niedziela, 4 marca 2012

Wzmacniacz lampowy Xindak MS-8




Wstęp
Po niedawnej recenzji wzmacniacza hybrydowego Xindak XA-6900 (wersja 2011r.) opartego na lampach Electro-Harmonix 6922 w sekcji przedwzmacniacza przyszła pora na prawdziwie kanoniczną lampową konstrukcję – Xindak MS-8 skonstruowaną na słynnych pentodach mocy EL34. Lampa EL34 została   przedstawiona światu przez Philpsa w 1949 roku i była rozwinięciem wypuszczonej rok wcześniej EL60 (też przez Philipsa), która nie przyjęła się na rynku ze względu na nietypowy 9-cio nóżkowy cokół. W USA zaczęto jednocześnie produkcję wiernej kopii EL34 o symbolach 6CA7. Te lampy szybko zdobyły olbrzymią popularność i stosowano je powszechnie we wzmacniaczach audio średniej mocy, a później także we wzmacniaczach gitarowych. Obecnie lampa EL34 i jej odpowiedniki cieszą się ponownie dużym uznaniem wśród melomanów i audiofili ze względu na jej parametry techniczne i dźwiękowe, które cechuje duża możliwa moc do uzyskania oraz ich specyficzne ciepło i słodycz barwy, a także obfity, sprężysty bas. Stąd jest bardzo powszechnie montowana w stopniach wyjściowych współczesnych wzmacniaczy lampowych.  Charakterystyka lampy EL34 dostępna w radiomuseum.org: TU

Wzmacniacz został wypożyczony do testów z firmy Polpak, polskiego dystrybutora marki Xindak.




Budowa
Xindak MS-8 to nowy wzmacniacz w ofercie firmy (i posiadający bliźniaczy model MS-9 z lampami KT88). Działa w konfiguracji push-pull i dysponuje mocą 2 x 32W. Oprócz 4. lamp EL34 (Shuguang) ma także pojedynczą 12AX7 (Shunguang) oraz dwie lampy 6N8 – tu 6SN7GT (też firmy Shuguang). Jest dość ciężki, bo ma aż 28 kg, ale duża masa to standard wśród wzmacniaczy lampowych. Xindak nieco odświeżył design nowej linii wzmacniaczy lampowych oraz tranzystorowych – obecny, moim zdaniem, jest bardziej elegancki, bo skromniejszy i bardziej prosty.

Model MS-8 wygląda dość surowo, ale całkiem wytwornie i stylowo. Ciekawie komponuje się szczotkowane aluminium przedniego panelu z anodyzowaną czernią górnej pokrywy na lampy (którą można zresztą łatwo zdemontować) oraz korpusu. Pod klatką na lampy znajdują się trzy puszki ukrywające transformatory: jedna większa środkowa (z aluminiową płytką na wierzchu i z dodatkowo przykręconą tabliczką znamionową) oraz dwie mniejsze po lewej i prawej stronie. 4. lampy EL34 umieszczono w tylnym rzędzie, a pozostałe 3. - w przednim. Wygląda to schludnie i logicznie. Przednia aluminiowa płyta jest minimalistyczna – można tam znaleźć wyłącznie dwa pokrętła oraz kilka lampek. Jedno pokrętło to potencjometr, a drugie to selektor wejść – do Xindaka można podłączyć 3. źródła poprzez gniazda RCA oraz 1. przez XLR. O aktualnie wybranym źródłu zawiadamia stosowna zielona dioda, a czerwona informuje o przyłączeniu do zasilania. Niestety, włącznik sieciowy umieszczono z tyłu urządzenia – tuż nad gniazdem sieciowym. Bardzo nieporęczne to rozwiązanie, tym bardziej, że nie można włączyć wzmacniacza „z pilota”. Sam pilot zdalnego sterowania jest identyczny jak np. w Xindak XA-6900 – zawiera wszystkie niezbędne funkcje do obsługi sprzętu.

Wracając jeszcze do tylnej części wzmacniacza, dodam, że znajdują się tam odczepy głośnikowe – osobne dla 4 Ohm i osobne dla 8 Ohm. Terminale utrzymane są w stylu WBT. Porządne i solidne. Wzmacniacz stoi na 4. stabilnych nóżkach – od góry metalowych, a od dołu gumowych, z lekka zaokrąglonych.

Ciekawym zabiegiem estetycznym jest przykręcenie do osłony na lampy metalowej owalnej tabliczki z logo „Xindak” – dodaje to wzmacniaczowi szyku i wywiera wrażenie luksusu, dystynkcji.




Wrażenia z odsłuchu
Po przyłączeniu wzmacniacza do zasilania zapala się na froncie czerwona lampka sieciowa, a niebieska dioda obok zaczyna mrugać. Nie wcześniej jak po mniej więcej 30. sekundach urządzenie zaczyna grać. Xindak zdecydował się, podobnie jak i w innych swoich konstrukcjach lampowych, wyposażyć urządzenie w opróżnienie włączenia – najpierw rozgrzewane są lampy prądem stałym, a dopiero później (po ich wstępnym rozgrzaniu) włącza się pozostała część układów wzmacniacza. Ta funkcja ma olbrzymie znaczenie dla trwałości lamp elektronowych.

Przed przystąpieniem do odsłuchów (oprócz oczywistego wygrzania wzmacniacza) wymieniłem fabrycznie zainstalowaną lampę sterującą Shuguang 12AX7 na Tung-Sol 12AX7, a parę Shunguang 6NS7 na radzieckie militarne – 6H8C. EL 34 pozostawiłem bez zmian, czyli tu Shunguang EL34. Dlaczego wymieniłem stockowe na takie właśnie lampy, a nie na inne? Odpowiedź jest prosta - bo je lubię. W trakcie różnych empirycznych moich doświadczeń z lampami elektronowymi, właśnie te powyżej wymienione, wypadały dźwiękowo najlepiej, bo zawsze przyjemnie i dużą muzykalnością.

Na początek muszę napisać, że bardzo, ale to bardzo lubię dźwięk wzmacniaczy lampowych i ich specyficzną ciepłą sygnaturę grania, więc nie spodziewałem się być zaskoczony nowym Xindakiem. I rzeczywiście – nie pomyliłem się! Chiński wzmacniacz gra typowo lampowo – z wyczuwalną dużą słodyczą, z okrągłymi krawędziami nut, emocjonalnie i gorąco. Ale przy tym wszystkim - z dużą masą zawierającą dużo tłuszczu i kalorii, w pięknej żywej manierze ekspresyjności barw oraz wypukłości średnicy, ale równolegle także precyzyjnie i delikatnie, przy czym owa precyzja dotyczy raczej wyobrażenia całościowego przekazu, jego skali i rangi dźwięku, niż pojedynczych mikro-detali. Lampowa poduszka dźwięku przykrywa nieco poszczególne pierwiastki tonów, które są obecne w przestrzeni, ale nie są wysuwane na pierwszy plan, a raczej pozostają w odwodzie, za kotarą. Jednak umiejscowienie instrumentów oraz głosów w przestrzeni jest dokładne - każdy z nich ma swoje ściśle przyporządkowane miejsce, lecz jest to raczej plama na scenie, a nie punkt. Innymi słowy, trójwymiar jest określany skrupulatnie przez wzmacniacz, ale zarysy dźwięków są trochę zaokrąglone, a przez to są wyraźne, lecz nie zawsze wybitnie szczegółowe. Typowa lampowa maniera, która pozwala cieszyć się miękkim, aczkolwiek swobodnym i nienachalnym przekazem, przez co wzmacniacz pokazuje więcej muzyki niż niejeden tranzystor.

Wzmacniacz Xindak posiada w brzmieniu tą lampową specyficzną potoczystość i aksamitność, ale z żadnym wypadku nie można powiedzieć, że jest zbyt ugrzecznione (uładzone), czy nie daj Boże – zbyt rozmiękczone. Przez cały czas emocje utrzymywane są w naturalnej pozycji i nie ma tu za dużego wyostrzenia, czy przesycenia barw, sprawiającego, że brzmienie zaczyna być zbyt wolne i przeciążone.

Osobnego omówienia wymagają niskie tony. Są one odbierane jako substancjonalne, z poczuciem ich dużej masy, dociążenia, a zarazem są ściśle skorelowane z pozostałymi zakresami, bo nie wysuwają się do przodu, przed szereg - są punktualne i ze zgrabną potęgą tworzą konstrukcję podtrzymującą cały pozostały przekaz. Poza tym basy wykazują dużą dozę autentyczności – są muskularne i jędrne, ale gasną dość szybko – nie dudnią, nie rozlewają się niepotrzebnie. Bardzo podobała mi się w nich punktualność i cielesność, poczucie obecności, a także ich dźwięczność wykazująca się dużą kulturą oraz niezwyczajną solidnością.

Cała średnica oddawana jest z dużą otwartością i bezpośredniością. A równocześnie miękko i z wyważeniem. Jak to wzmacniacze lampowe często czynią z dźwiękiem – jest on bliski i z lekka wygięty do przodu, przez co zarówno wokale i instrumenty grające głównie środkiem (np. fortepian lub gitara akustyczna) odbierane są jako niedalekie – wręcz dostępne na wyciągnięcie ręki, co sprzyja ułudzie obecności muzyków w pomieszczeniu odsłuchowym. Nie muszę dodawać, że wokale czarują bezpretensjonalnym ciepłem i są nacechowane dużymi emocjami i temperaturą.

Ogólna klasa dźwięku wzmacniacza jest na wysokim poziomie. Na wyższym niż by wskazywała cena urządzenia. Xindak MS-8 to nie jest jednak przykład urządzenia klasy hi-end, ale nienagannej i uczciwej klasy średniej audio.




Dobór kolumn
Testowałem wzmacniacz z 3. parami kolumn: monitorami tubowymi Xindak MS-1201, podłogowymi Vienna Acoutstics Mozart Grand oraz podstawkowymi Pylon Pearl Monitor. Najwięcej emocji i wrażeń przyniósł zestaw pierwszy.

Tubowe monitory Xindak MS-1201 prawdziwie oczarowały bardzo   zróżnicowaną paletą barw, wielopłaszczyznowymi planami oraz referencyjnymi sprężystymi oraz plastycznymi basami. Xindaki zagrały bardzo, ale to bardzo namacalnie i bezpośrednio. Można było poczuć się jak na sali koncertowej, bo przekaz bliski był autentyczności. Realistyczny.

Z kolumnami Vienna Acoustics Mozart Grand wzmacniacz Xindaka poradził sobie bez żadnych kłopotów – opanował je w całości i nadał im swój rytm oraz tempo. Dźwięk tej pary okazał się być mniej nasycony niż poprzedniego zestawu, ale nadal z pełnym temperamentem dźwięków oraz z dużym nasyceniem masą i dynamiką. Z ładną plastycznością i świetną stereofonią.

Z Pylon Pearl Monitor, pomimo tego, że to najtańsze głośniki używane w powyższym teście wzmacniacz lampowy Xindak także ukazał sporo swoich zalet. Przede wszystkim Pylony nie miały najmniejszych problemów z budową sceny, którą skonstruowały bardzo szeroko, a także dość głęboko. Poszczególni muzycy zostali precyzyjnie na niej poustawiani, a ich instrumenty zabrzmiały żywo i dużą namacalnością. Ponadto brzmienie było swobodne i nacechowane dużą energią, choć nie z taką dużą naturalnością jak z Xindaków czy Vienny. Dużym atutem Pylonów był natomiast fakt, że pomimo swoich niewielkich gabarytów zagrały bardzo obszernym i rozległym dźwiękiem, który wydawał się być większy niż wydobywający się z monitorów. Pełny i dokładny.






Konkluzja
  1. Xindak MS-8 to bardzo udany wzmacniacz na lampach EL34. Rzetelnie i rozmyślnie zbudowany z porządnych materiałów, brak w nim jakiejkolwiek tandety. Jest wspaniale masywny i ciężki. Posiada elegancki design nawiązujący do najlepszych wzorców konstrukcji lampowych – między innymi tych japońskich.
  2. Wzmacniacz o ładnej barwie dźwięku – przyjemnej i przywodzącej na myśl konstrukcje o wiele droższe. Bas wysokiego gatunku, z lekka zaokrąglony, ale z kapitalnym atakiem i nieograniczoną swobodą. Piękna emocjonalna i bogata średnica, ale nieprzesłodzona. Szczegółowość trochę gorsza niż charakteryzująca wzmacniacze tranzystorowe w podobnym pułapie cenowym, ale typowa dla przekazu lampowego.
  3. Urządzenie współpracujące chętnie z różnymi głośnikami, choć najlepiej z wysoko skutecznymi. W tym teście w najwyższym stopniu zgrały się z monitorami tubowymi Xindak MS-1201, ale z pozostałymi używanymi kolumnami w recenzji również nieźle kooperujące. Bez wysiłku i wiarygodnie.
  4. Rekomendacja „Stereo i Kolorowo – Underground”!

Dane techniczne
Konstrukcja: zintegrowany wzmacniacz lampowy, konfiguracja push-pull
Moc wyjściowa: 32 W (8 Ohmów)
Pasmo przenoszenia: 10 Hz – 20 KHz
SNR: > 89 dB
THD: 0,35 % 91 KHz/2V)
Lampy na stopniu końcowym: 4 x EL-34
Lampy w sekji przedwzmacniacza: 1 x 12AX7, 2 x 6N8 (6SN7GT)
Wejścia: 3 x RCA, 1 x XLR
Masa: 28 kg
Wymiary: (W x S x G): 220 x 450 x 375 mm
Wyjścia: złącza głosnikowe WBT dla 8 Ohm i 4 Ohm
Pilot zdalnego sterowania: tak

Link na stronę producenta: TUTAJ

System testowy
Wzmacniacze: Accuphase E-213 oraz Yaqin MC-100B.
Kolumny: Vienna Acoustics Mozart Grand, Xindak MS-1201 oraz Pylon Pearl Monitor.
Źródła: odtwarzacz płyt CD - Musical Fidelity A1 CD-PRO, gramofon - Clearaudio Emotion oraz magnetofon kasetowy Nakamichi Cassette Deck 1.
Akcesoria antywibracyjne: Rogoz-Audio.
Kable: różne.

wtorek, 17 stycznia 2012

Wzmacniacz zintegrowany Hegel H200




Wstęp
Norwegia Polakowi kojarzy się prawdopodobnie najczęściej z fiordami, łososiem oraz z ropą naftową. Niektórym, być może jeszcze z Telemarkiem i Narvikiem. Audiofilom natomiast, Norwegia kojarzyła się (lub nadal kojarzy się) z kultową marką Tandberg – do niedawna producentem wielu referencyjnych i niezniszczalnych wprost urządzeń audio, które do dziś na giełdach osiągają wysokie ceny i są zazwyczaj obiektem westchnień dla wieku miłośników vintage. Obecnie Tandberg to firma będąca częścią amerykańskiej Cisco Systems i działająca w innym segmencie niż audio, bo głównie komputerowo-informatycznym. Jako, że przyroda nie znosi próżni, potencjał intelektualny inżynierów firmy Tandberg pracujących przy projektowaniu sprzętów stereo został w części zagospodarowany przez inną norweską markę – a mianowicie Hegel. Właściciel oraz główny konstruktor tej firmy – pan Bent Holter w latach 90-tych obronił tytuł magistra-inżyniera pracą na temat sprzężenia zwrotnego wzmacniaczy, a przy okazji  magisterium zbudował kilka wzmacniaczy estradowych, a wcześniej (i jednocześnie) także grał w studenckim zespole rockowym o nazwie …Hegel. Stąd wzięła się późniejsza marka przedwsięzięcia, którego rynkowy start datuje się na 1994 rok, kiedy to światło dzienne ujrzał pierwszy produkt manufaktury – odtwarzacz płyt CD. W tym czasie raczkujący biznes pana Holtera solennie zasilił koronami potentat norweskiej branży telekomunikacyjnej – Telenor. Oczywiście, nie charytatywnie, lecz w zamian za stosowny udział, który w roku 2000 Bent odkupił i rozpoczął powolny, acz stanowczy oraz konsekwentny kurs na innowację i nowe projekty. I tak, przez ostatnie lata po cichu, powolutku i niepostrzeżenie Hegel zaistniał na wszystkich rynkach, a jego urządzenia zaczęły seryjnie i lawinowo zdobywać nagrody czasopism hi-fi, że aż co niektórzy, bardziej podejrzliwi audiofile zaczęli odbierać ten sukces jako spisek i nachalny marketing, bo otworzywszy strony jakiegoś branżowego magazynu audio trudno nie natknąć się było na firmowe logo…

Wzmacniacz został wypożyczony do testów z salonu audio Premium Sound w Gdańsku.





Wrażenia ogólne
Pod względem wzornictwa Hegel H200 reprezentuje typowy skandynawski styl: surowy, ascetyczny, lecz praktyczny i solidny. Logiczny. H200 to duża muskularna bryła z pięknie anodyzowanego na czarno aluminium. Wzmacniacz jest bardzo ciężki – ma aż 25 kg, ale wizualnie sprawia wrażenie lekkiego. Bardzo podoba mi się minimalizm i prostota przedniej płyty: tylko dwa wielkie pokrętła i jeden duży sieciowy przycisk plus nieduży niebieski wyświetlacz, na którym pojawiają się informacje wyłącznie o sile wzmocnienia oraz wybranym źródle.  Żadnych niepotrzebnych fajerwerków czy świecidełek. Klasa! Niestety, z tyłu Hegla także panuje skromność. Moje zastrzeżenia dotyczą zbyt małej ilości wejść, bo 2 pary RCA i jedno XLR to stanowczo za mało, by móc uczynić ze wzmacniacza prawdziwe centrum dowodzenia muzyką w salonie odsłuchowym. Ponadto, gniazda RCA są ciut za płytkie – niektóre wtyki trudno nasadzić przez to do końca. Niepodoba mi się również to, że po włączeniu urządzenia przyciskiem sieciowym wzmacniacz od razu ustawia się na domyślny poziom głośności „+30”, nawet jeżeli przed wyłączeniem słuchany był na innym (niższym lub wyższym) – niby drobiazg, ale czasami denerwujący, a szczególnie wieczorem, kiedy chce się pewne czynności wykonywać ciszej, dyskretniej. Dodatkowo, po włączeniu urządzenia zawsze rozpoczyna działanie od pozycji „balanced” - trzeba ręcznie przełączyć na żądany tryb pracy – naprawdę, nie wiem po co Norwedzy skomplikowali tę czynność? Wszystkie moje sprzęty audio czy to Accuphase, czy Rotel, czy nawet SABA lub Yamaha zawsze po słuchaniu np. tunera, następnie wyłączeniu wzmacniacza i po ponownym włączeniu, ustawiają tryb pracy na ostatnio słuchany, czyli w tym przypadku na tuner – a w Heglu jest inaczej.
Dobrym i pożytecznym jest obecność wejść „home cinema” – za pomocą, których można łatwo wpiąć H200 do systemu kina domowego i uczynić ze wzmacniacza mocną końcówkę mocy napędzającą przednie głośniki stereo. Stopki, na których stoi urządzenie są wysokie na około 3 cm, zbudowane z twardego plastiku, a nie z gumy. Konieczne jest więc podłożenie pod nie miękkich podkładek, aby zapobiec ewentualnemu negatywnemu wpływowi zewnętrznych drgań. Nie mając aktualnie żadnych innych zastosowałem gumowe podkładki kupione kiedyś w Castoramie za około …10 zł (oryginalnie przeznaczone pod pralkę dla wyeliminowania przekazywania na podłoże jej wibracji). Sprawdziły się wybornie! Co prawda wcześniej napisałem, że producent uniknął montażu niepotrzebnych świecidełek w postaci np. diody sieciowej, ale Hegel H200 nocą świeci – roztacza się wokół niego lekka poświata pochodząca z białych diod zamontowanych w układzie elektronicznym w środku, a na zewnątrz ich światło wydobywa się poprzez nacięcia górnej pokrywy. Przypomina to trochę aurę wokoło lamp elektronowych – bardzo przyjemne zjawisko, być może nieprzypadkowe, o czym napiszę w dalszej części.





Odsłuch
Na początek nieskromnie napiszę, że jestem osobą dość dobrze osłuchaną ze sprzętem audio - wiele z nich „gościłem” u siebie w domu, kilka opisałem na niniejszym blogu, a olbrzymią ilość słuchałem bądź to u znajomych, bądź to w salonach audio. Po pewnym czasie człowiek uodparnia się już na ciągłe nowinki konstrukcyjne mające niby to polepszać dźwięk, a zapowiadane przez producentów jako rewolucja, przełom i nowa epoka w postępie techniki audio. Ponadto, obecna mnogość sprzętów w sklepach, a przez to ciągle ścieśniający się rynek i konkurencja wymusza na firmach redukcję kosztów budowy przy jednoczesnym zapewnieniu zadowalającego uszy audiofili dźwiękiem ich konstrukcji. Stąd najczęściej bezkompromisowe urządzenia kosztują krocie, a na wysoki standard przy optymalnym dźwięku stać jedynie najbogatsze i największe firmy, które mają odpowiednie środki oraz rozbudowany marketing by produkować i sprzedawać seryjnie. Taką firmą jest np. Yamaha – wytwarza cały wachlarz różnorodnych urządzeń audio, które są porządne i ładne, ale brak im najczęściej jednej rzeczy – ducha. Innymi słowy, są przeciętne i nudne, wysterylizowane oraz zaprogramowane dla mas, bo są bezpłciowo uniwersalne. Zgoła odmienną strategię przyjęła firma Hegel. Minimalizm pod względem wzornictwa użytkowego, ale dźwięk bogaty w każdym zakresie i podzakresie, do tego spektakularnie przejrzysty, wyróżniający się pod względem rozdzielczości i jej skali, obfity przekaz – nieomal koncertowy, ale nie nachalny, czy agresywny. Czy to jest właściwy sposób na rynkowy przebój? Moim zdaniem – tak. Norwegom udało się na przykładzie Hegel H200 stworzyć konstrukcję wybitną, choć nie uniwersalną, tuzinkową. Wymagającą trochę dobrej woli i odpowiedniego sprzętu, by odkryć wszystkie jego walory. Ale do rzeczy.





We wstępie opisałem kilka drażniących mnie cech użytkowych wzmacniacza jak zbyt małą ilość wejść, czy niepotrzebną komplikację selektora, ale po włączeniu sprzętu i wsłuchaniu się w jego barwę, powyższe drobiazgi przestają być ważne, maleją i wręcz zanikają w perspektywie wysokiej jakości gry wzmacniacza. Słuchałem wiele wzmacniaczy, ale zapewniam, że ten prawdziwie zadziwia – swym spektakularnym rozmachem i namacalnym sposobem gry wprowadza słuchacza w odmienny stan świadomości, w ekstazę powodującą przyśpieszenie rytmu serca i oddechu… Hegel nie wydestylowywuje emocji z nagrań jak czyni to np. Musical Fidelity, nie pokazuje ogólnej plastyczności muzyki jak stara się robić Yamaha w A-S2000, nie skupia się na szczegółach i detalach jak Accuphse. To nie jest ten styl. Hegel dokonuje całościowej analizy muzyki, jej transformację w angażujący i pełny spektakl w pokoju odsłuchowym, w ścianę dźwięku, w którym każdy detal jest równouprawniony i jednakowo ważny, pielęgnowany. Zwraca uwagę punktualny i świetnie zorganizowany bas – referencyjny w tempie i natężeniu ciśnienia akustycznego, które jest odbierane organicznie (jak pisze producent), a nawet, powiedziałbym - somatycznie, bo jest cieleśnie prawdziwe, z dużym wrażeniem rzeczywistości. Takie cudowne dociążenie basu słyszałem ostatnio we wzmacniaczu Adagio Amp Pi, który jednak kosztuje około 3. razy drożej. Muszę koniecznie dodać, że bas nie jest jakoś sztucznie napompowany powietrzem jak ponton, czy podobny do tego przeskalowanego w słuchawkach Creative Aurvana Live! lub nie daj Boże - Monster Beat by Dr. Dre. Nie, - bas z Hegla jest twardy i sprężysty, nisko schodzący, ale nie rozlazły. Fizjologiczny, a przy głośniejszych odsłuchach masujący brzuch słuchacza.

Co ważne i interesujące, dźwięk w swojej naturze bardzo podobny jest do lampowego w jego przyjaznej charakterystyce i ciepłej miękkości, a także obszerności przekazu, ale już szybkość i klarowność typowa jest jak dla dobrego tranzystora. Myślę, że określenie konstruktora, że tworzy urządzenia organiczne w tym przypadku jest jak najbardziej uprawnione, bo słuchacz odbiera bardzo dużo parzystych harmonicznych, a te nieparzyste pozostają w ukryciu - w tym sensie „lampowy” charakter i organiczność H200 decydują o charakterze barwy oraz jej rasowości oraz dojrzałości. Osobnego omówienia wymaga umiejętność budowania przestrzeni. To, że głośniki napędzane tym wzmacniaczem całkowicie „znikają” w pokoju to oczywistość w tym pułapie cenowym, ale skala rozciągnięcia dźwięku wszerz i w głąb wydaje się być zgoła nieprawdopodobna. Poza tym, można śmiało nakreślić (poczuć) rozchodzenie się sceny w górę i w dół – pełna holografia, trójwymiar, 3D! Kiedy słuchałem płyty Kyle Estwooda (nota bene, syn tego słynnego Clinta) „Metropolitain” (Candid, 2009) perkusja Manu Katche wydawała się grać u mnie w pokoju, a kiedy Till Bronner znienacka zagrał na trąbce, to aż podskoczyłem na kanapie z wrażenia rzeczywistości barwy i naturalności tonów tego instrumentu. Struny fortepianu są cudownie dźwięczne, przepięknie rozwibrowane, ze słyszalnymi mikrotonami i wszelkimi smaczkami. Hegel konstruuje świetnie zogniskowane plany i umiejscowienie poszczególnych muzyków, trudno mi ten niezwykle wierny stopień przyporządkowania nawet z jakimś innym urządzeniem porównywać – no, może z jakimś Brystonem lub Conradem Johnsonem.  Muzyka płynie bardzo swobodnie z głośników, wylewa się z nich równą falą, napełnia nutami cały pokój – bezproblemowo i skutecznie, a jednocześnie w niesłychanie naturalny sposób. Izotoniczny, można rzec. Wzmacniacz ma gruby dźwięk w sensie pełnej i niezawodnej umiejętności nasycania brzmieniem powierzchni odsłuchowej i jakości tego napełniania – muzykalnie i kulturalnie, ale nie pomijając subtelności, mikrowybrzmień. Myślę, że można nazwać to brzmienie Hegla atomowym nie tylko w rozumieniu jego siły i skali, ale także atomizacji, czyli rozbijaniu na poszczególne składowe zakresów dźwięku, które swobodnie i w całości penetrują przestrzeń odsłuchową docierając w każdy, nawet najmniejszy zakątek.




Konkluzja
Urządzenie ma kilka wad, a skupiają się one głównie w funkcjonalności selektora wejść, jego niepotrzebnej komplikacji. Niepokojąca jest też mała ilość wejść liniowych, bo są tylko trzy oraz płytkość gniazd RCA (całość moich zastrzeżeń opisałem w akapicie „wrażenia ogólne”).

Na szczęście żadne defekty nie dotyczą jakości dźwięku - Hegel H200 to jest z całą pewnością urządzenie klasy high-end i choć trudno, być może, wielu P.T. Czytelnikom będzie w to uwierzyć, to ostatnimi czasy nie słyszałem obiektywniej i całościowo lepiej grającego wzmacniacza do pułapu 25 000 - 30 000 zł – włączając w to również kultowe sprzęty typu Accuphase oraz McIntosh. Hegel jest uczciwy, pokazuje dźwięk takim jakim jest, amplifikuje emocje zawarte w nagraniach, w muzyce i czyni to w sposób bliski doskonałości, a jednocześnie daleki jest od zimnej kliniczności lub brutalności przekazu. Dodatkowy plus to rozsądna cena około 15 000 zł, proporcja jakość/cena – wręcz okazyjna.

Podsumowując, Hegel H200 to świetny przykład wzmacniacza zintegrowanego, który gra w taki sposób, w jaki wielu melomanów i audiofili marzyło – bezproblemowo osiąga klasę, skalę i natężenie dźwięku, któremu niedaleko bezwzględnego wzorca idealnego, jakim jest muzyka grana i słuchana na żywo. Hegel gra wiernie i rozdzielczo. Czysto i silnie jak nurt wody w norweskim potoku. Krystalicznie. 

Dane techniczne
Tutaj

System testowy
Wzmacniacze: Accuphase E-213, Yaqin MC-100B oraz Ibuki-Amplifier
Odtwarzacz płyt CD: Musical Fidelity A1 CD-PRO
Gramofon: Clearaudio Emotion
Magnetofon kasetowy: Nakamichi Cassette Deck 1
Radioodbiornik: Rotel RT-1080
Kolumny: Vienna Acoustic Mozart Grand oraz Usher S-520
Kable: różne