Długo przyszło czekać fanom pana Bowiego na jego kolejną płytę. Całe 10. lat! Większość jego zwolenników sądziła, że "Ziggy Stardust" resztę życia spędzi na wydawaniu kolejnych reedycji swoich starszych płyt, jakichś kolekcji jubileuszowych, de-luxe, etc. Myśleli, że inicjatywa twórcza, wena artystyczna wyczerpała się, skończyła wraz z ostatnią płytą "Reality". Przypuszczali, że przeżyty zawał serca (i jego następstwa zdrowotne) na scenie podczas koncertu w Pradze 25 czerwca 2004 roku położył kres karierze. Co prawda do Sieci w marcu 2011 roku "wyciekł" album zatytułowany "Toy" (TUTAJ) zawierający alternatywny materiał z płyty "Heathen", strony B singli i nowe aranżacje starszych kompozycji, ale publiczność uznała to za przypadek, a nie celowe działanie artysty. Bowie zagrał jednak w międzyczasie postać Nikola Tesli w filmie "The Prestige" w 2006 roku, co by wskazywało, że z jego zdrowiem nie jest aż tak źle, jak można było przypuszczać.
Tak, David Bowie to sprytny muzyczny prestidigitator i genialny kameleon, który nie raz zwodził cały świat swoimi licznymi woltami stylistycznymi, wodził fanów za nos, a ci zazwyczaj nie nadążali za jego zmianami. Z angrogynicznego kosmity Ziggy Stardusta grającego glam-rock, nagle stał się wymuskanym The White Duck'iem śpiewającym soul i funk, potem w latach pobytu w Berlinie zajął się minimalistyczną elektroniką (wspólnie z Brianem Eno), by w latach 80-tych zacząć śpiewać pop. I przeistoczyć się w się mega-gwiazdę show biznesu. A potem nagle nieomal zniknąć z rynku, by założyć undergroundowy zespół grający garażowy rock - Tin Machine. Następnie zaś (to już lata 90-te) zająć się eksperymentalnym rockiem i ...drum and bassem oraz techno. Kolejne lata to natomiast powrót do tzw. klasycznego Bowiego z początków kariery.
Artysta w swoje 66. urodziny, 8 stycznia br. niespodziewanie wypuścił zupełnie nowy singiel pt. "Where Are We Now?" - piosenkę-balladę opisującą wspomnienia Bowiego z lat berlińskich. Zaśpiewaną rzewnym głosem człowieka , który nieomal żegna się ze światem. Wówczas też Bowie obwieścił premierę całego nowego albumu "The Next Day" wyprodukowanego przez Tonego Viscontiego (producent m. in. "The Heroes", "Lodger" i "Scary Monsters"), a zapowiadanego jako płyta stricte rockowa, w co trudno było uwierzyć słysząc łzawy kawałek "Where Are We Now?", czy późniejszy nieomal popowy singiel "The Stars (Are Out Tonight)". Po ujawnieniu (1 marca) bezpłatnie w iTunes całego albumu fani przeżyli kolejny szok - ta płyta rzeczywiście jest rockowa!
O "The Next Day" napisano już wiele, wiec powstrzymam się od opisywania całego materiału muzycznego. Duże wrażenie robi okładka zapożyczona z albumu "The Heroes" z 1977 roku z zasłoniętą białym kwadratem twarzą Bowiego. W ten kwadrat można sobie wpisać cokolwiek - można napisać "The Next Day" (pol. Następny Dzień), ale można cokolwiek innego z twórczości artysty. Dla mnie ta płyta to podsumowanie pracy artystycznej Bowiego - swoiste "the best of", bo album zawiera zarówno utwory w podobnym klimacie jak na płytach "Heroes", "Scary Monsters (and Super Creeps)", "Outside", a nawet "Let's Dance". Bez wątpliwości ta pozycja jest świetna - kapitalna. Nie ma na niej złego utworu. Są tylko bardzo dobre lub rewelacyjne (np. "Dancing Out in Space", czy "Love is Lost" i "Valentine Day". Płyta jest różnorodna stylistycznie, ale spójna artystycznie.
Nabyłem wersję winylową albumu "The Next Day" zawierającą oprócz dwóch 180 gramowych płyt także i CD. Piękna poligrafia, staranne wykonanie kopert i detali. Rewelacyjna realizacja dźwięku - jest pełny i nasycony.
To płyta obowiązkowa dla fanów Davida Bowiego. Koniec. Kropka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentarz będzie oczekiwać na moderację